top of page

ZAGINIONA KOLONIA

     

      Ten film to dobry przykład na to jak można położyć znakomity temat. Wszakże losy osadników z kolonii Roanoke to historia z jednej strony aż prosząca się o jakąś fajną powieść bądź film, a z drugiej natomiast wciąż strasznie mało wyeksploatowana. Mi osobiście nie przychodzi do głowy nic więcej ponad „Sztorm stulecia” (w reżyserii Craiga R. Baxleya, ze scenariuszem Stephena Kinga) oraz „Langoliery” (opowiadanie – znowu Kinga). A i w wyżej wymienionych dziełach jest to temat, o którym ledwie się wspomina. Do „Zaginionej kolonii” siadałem zatem z dużym entuzjazmem i ze sporymi nadziejami, które niestety zostały zawiedzione.

      Nie jest to miejsce, żeby opisywać dokładnie dzieje kolonii Roanoke. Na potrzeby niniejszej recenzji powiem w skrócie, że była to licząca około 150 mieszkańców pierwsza angielska osada na obszarze Ameryki Północnej. Pod koniec lata 1587 roku jej gubernator – John White opuścił ją, celem sprowadzenia z Anglii niezbędnego zaopatrzenia. Kiedy powrócił w trzy lata później, osada była opuszczona a jedyne co pozostało po osadnikach to napis „Croatoan” wyryty na jednym z drzew w pobliżu palisady otaczającej obóz oraz napis „Cro” wyryty na innym. Swoją odpowiedź na to co stało się z mieszkańcami starają się nam przekazać twórcy „Zaginionej kolonii”.

No i ta ich odpowiedź jest dość słaba. Otóż mieszkańców wykończyły fluorescencyjne duchy wikingów, którzy dawno temu najechali na okoliczne ziemie, tu polegli, a po swej śmierci nie trafili do Valhalla. Wygląd tych duchów jest beznadziejny – z uwagi na otaczającą je poświatę żywo przypominają stworki z „Ghostbusters”. Jeszcze gorzej wyglądają sceny walk (!) z tymi upiorami. Ale słabość tego filmu nie sprowadza się jedynie do rzeczonych duchów. Niezbyt udane dialogi, dość słaba obsada aktorska, znaczne niedostatki scenariusza – wszystko sprawia, że ciężko się to ogląda, a im dalej od początku, tym tylko gorzej. Co ciekawe sam początek daje chociaż nadzieję, że twórcy filmu zadbali o detale historyczne (co w horrorze jest akurat dość mało istotne). Jest tu sporo udokumentowanych historycznie zdarzeń i osób. Nadzieja umiera jednak z chwilą, w której po raz pierwszy zobaczymy Indian. Dużo o realizmie (akurat także w horrorze nie najważniejszym) filmu jest nam w stanie powiedzieć również scena narodzin pierwszego europejskiego dziecka na kontynencie północnoamerykańskim, w której rolę tego dziecka, wcześniaka (!) odgrywa dziecko na oko najmarniej półroczne i ważące słusznych parę kilogramów.

     Reasumując… Świecące się w ciemnościach, zbrojne w topory duchy wikingów walczące z brytyjskimi osadnikami na kontynencie północnoamerykańskim ? w dodatku podane w konwencji „na serio”? No dajcie w ogóle spokój… Choć wedle twórców miała to być mieszanka „Braterstwa wilków”, „Jeźdźca bez głowy” i „ Martwego zła”... Mimo wszystko mierny za próbę. Z tej owianą legendą historii można było jednak stworzyć prawdziwy hit.

Adrian Paul (Ananias Dare); Frida Farrell (Eleanor Dare); Rhett Giles (George Howe); Michael Teh (Manteo); Mari Mascaro (Elizabeth Viccars); Alex McArthur (John White); George Calil (Thomas Stevens); Doug Dearth (Gregory Hemphill); Atanas Srebrev (Samuel Fillion); Hristo Mitzkov (Ambrose Viccars); Velislav Pavlov (Gaius Callis); Rafael Jordan (Christopher Harvie); Jonas Talkington (William Stark); Suzette Kolaga (Emme Merrimoth); Terence H. Winkless (Father Jacob); Dessi Morales (Viking Woman); David DeSantos (voice); Alex Revan (Feldon); Ivo Simeonov(Lee Bamber); George Zlatarev (Simon Fernandes).

Reżyseria: Matt Codd;

Scenariusz: Rafael Jordan;

Muzyka: John Dickson;

Zdjęcia: Anton Bakarski.

USA,2007, 95 min

Produkcja: John Cappilla, Matt Cunningham, Dana Dubovsky, Cary Glieberman, Rafael Jordan, Steven G. Kaplan, Mark L.Lester, Aaron Spitz / American World Pictures, Rainstorm Entertainmwent .

bottom of page