OSTATNI DOM PO LEWEJ
Kończąca właśnie 17 lat Mari wybiera się (ku niezadowoleniu swych rodziców) z koleżanką Phyllis na koncert rockowy. Celem jeszcze lepszej zabawy dziewczyny postanawiają zakupić trochę marihuany. Niestety okazuje się, że chłopak wzięty przez nie za dilera zaprowadza jej do swych towarzyszy – bandy zwyrodnialców poszukiwanych przez policję. Dziewczęta zostaną uprowadzone do pobliskiego lasu, w którym złoczyńcy będą realizować swe najbardziej chore fantazje. Po tym jak obie dziewczyny wydają się już być martwe, ekipa oprawców podając się za grupę wędrownych handlarzy i pozostając w pełnej nieświadomości sytuacji postanawia przenocować u … rodziców Marie. Ci, kiedy zorientują się, jaki los spotkał ich córkę, postanowią godnie odwdzięczyć się swoim gościom.
„Last House on the Left” to debiut reżyserski Wesa Cravena. Z całą pewnością jest to absolutna klasyka horroru. Co nie oznacza, że jest to klasyk, do którego nie można się przyczepić – bo można. Craven zawsze miał łeb do tytułowania swych filmów. Taki „Ostatni dom po lewej” czy takie „Wzgórza mają oczy” to tytuły oddziałujące na wyobraźnie, sprawiające, że z niecierpliwością czeka się na obejrzenie tego, co się za nimi ukrywa. Zacznę może od tego, co w tym filmie jest fajne. Fajne są na pewno dwa nazwiska, które widzimy w czołówce. Wes Craven – reżyser i scenarzysta, Sean S. Cunningham – producent. Dla obydwu panów film ten stanowił jeden z pierwszych kroków w ich przebogatych karierach – bardzo dobrze, że był zatem udany i zmotywował ich do dalszej pracy. Ponadto film w niemal dokumentalny sposób oddaje klimat lat 70-tych. Wes Craven osiągnął to bez znacznego wysiłku – film jest znakiem swoich czasów, nie trzeba tu było pietyzmu Roba Zombie z „Bękartów diabła” by osiągnąć podobne do niego rezultaty. W dużym stopniu to również zasługa muzyki Davida Hess'a, który na ekranie wciela się także w przywódcę bandziorów. Oprócz muzyki klimatem lat 70-tych ociekają również stroje i zachowania bohaterów. Zwłaszcza bohaterki są już nowoczesne i wyzwolone – nawet ta z grupy bandytów uparcie chce stanowić sama o sobie jasno dając do zrozumienia swym męskim towarzyszom, że nie jest niczyją własnością. Co może się również podobać, to genialność ukryta w prostocie opowiadanej historii. Ta prostota wydaje się być też najbardziej przerażająca. Zło nie pochodzi tu z jakiś wydumanych źródeł, ale po prostu przechadza się po okolicy. Może się na nie natknąć każdy z nas. Trzeba też wreszcie zauważyć, że jak na rok 1972 mamy do czynienia z filmem odważnym – a odwaga zawsze jest w cenie. Craven chciał pokazać, czym tak naprawdę jest śmierć. Częstokroć nie następuje ona w wyniku szybkiego pif – paf, po którym Indianin spada z konia, jak to miało miejsce w setkach westernów z lat 50-60 – tych, lecz poprzedzona jest długim cierpieniem. Zwłaszcza gdy jej sprawcami są pozbawieni jakichkolwiek skrupułów degeneraci. Wcale nie mało krwi, gwałt, nie ukazana „dosłownie”, ale jednak scena oralnego seksu zakończona w makabryczny sposób – to było naprawdę sporo dla ówczesnej widowni.
To teraz trochę o tym, do czego można się przyczepić. Przede wszystkim widać dużo amatorki – aktorstwo jest naprawdę siermiężne. Nie dziwne, ze dla większości aktorów, był to jeden z nielicznych (dla niektórych jedyny) epizod przed kamerą. Idąc dalej – nie do końca przekonują mnie akcenty humorystyczne. Z założenia miały one służyć jako kontrast i zapewne potęgować dramaturgię najważniejszych w filmie wydarzeń. Dla przykładu jednak - dwójka przygłupich policjantów, to temat tak oklepany, tak często eksploatowany na ekranach, że aż po prostu nieakceptowalny. Co natomiast razi mnie najbardziej, to całkowita niewiarygodność niektórych wydarzeń i zachowań. Razi to szczególnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że film miał szokować realizmem. Takich sytuacji jest co najmniej kilka, ale najciężej uwierzyć w zachowania rodziców Mari, po tym jak dowiedzieli się o tym co spotkało ich jedyną córkę. Zachowują całkowicie chłodną głowę, a w przypadku ojca ta głowa, nie dość, że chłodna, to jeszcze pełna jest pomysłów godnych Kevina, który znany jest z tego, że w pewne święta został sam w domu. Ja tego „realizmu” do końca nie kupuję.
Reasumując jednak, na pewno wymienione na wstępie plusy są w stanie w znacznym stopniu przykryć liczne niedociągnięcia. Jakby nie spojrzeć, jest to absolutny klasyk, będący inspiracją dla licznych naśladowców (choć sam również nieco czerpał z Bergmana). Dlatego przyznaję ocenę dobrą, choć jako współczesny widz mniej się męczę przy oglądaniu remake`u tego dzieła – ale o tym kilka słów napiszę innym razem.
Sandra Peabody (Mari Collingwood - jako Sandra Cassell); Lucy Grantham (Phyllis Stone); David Hess (Krug Stillo - jako David A. Hess); Fred J. Lincoln (Fred 'Weasel' Podowski - jako Fred Lincoln); Jeramie Rain (Sadie); Marc Sheffler (Junior Stillo); Richard Towers (Dr. John Collingwood - jako Gaylord St. James); Cynthia Carr (Estelle Collingwood); Ada Washington (Ada); Marshall Anker (Sheriff); Martin Kove (Deputy); Ray Edwards (Postman); Jonathan Craven (Boy with Balloon); Anthony J. Forcelli (Ice Cream Store Clerk); Steve Miner (Hippie Taunting Deputy).
Reżyseria: Wes Craven;
Scenariusz: Wes Craven, Ulla Isaksson;
Muzyka: David Hess (jako David Alexander Hess);
Zdjęcia: Victor Hurwitz.
USA, 1972, 84 min.
Produkcja: Sean S. Cunningham, Katherine D'Amato / Lobster Enterprises, Sean S. Cunningham Films, The Night Co.