top of page

TUŻ PRZED ŚWITEM

Olbrzymi facet – zabójca w stroju przypominającym na pierwszy rzut oka ciuchy drwala, kilkoro przyjaciół przemierzających wanem drogę przez las przy dźwiękach „Heart Of Glass” oraz niezwykle ciekawy sposób na uśmiercenie przeciwnika gołymi rękami w końcówce filmu (nie będę go zdradzać). Te trzy wspomnienia utkwiły mi w pamięci z pewnego filmu, który obejrzałem w dzieciństwie. Przez kilkanaście lat regularnie nawiedzały mnie myśli, w których zachodziłem w głowę co to mógł być za film i w jaki sposób mogę go obejrzeć. Od czego jednak jest Google i Wikipedia. Dzięki tej drugiej, pod hasłem dotyczącym wspomnianego już przeboju „Blondie”, dowiedziałem się, że film ów to „Just Before Dawn” z 1981 r., w reżyserii znanego mi i lubianego przeze mnie Jeffa Liebermana. Z ciekawością wróciłem więc do tego dzieła, żeby skonfrontować je ze swoimi wspomnieniami. I muszę powiedzieć, że zbytnio się nie zawiodłem.

Film otwierają napisy początkowe na tle zachodzącego gdzieś nad majestatycznymi górami słońca. Towarzyszy im motyw muzyczny, który przewijać się będzie przez cały film. Jest on dość podobny od tego znanego nam z „Friday the 13th”, aczkolwiek muszę przyznać, że nie wiem czy nawet nie lepszy i nie bardziej przeszywający. Następnie mamy do czynienia z niejako prologiem, w którym poznajemy dwóch myśliwych rozmawiających w opuszczonym kościele, gdzieś w górskich odstępach o udanym polowaniu. Szybko okazuje się, że są oni obserwowani. Obserwatorem jest olbrzymi facet z maczetą, który dopada młodszego z mężczyzn. Starszemu udaje się uciec, a z oddali obserwuje jak atakujący ubiera się w czapkę i kamizelkę zamordowanego. W góry, w których miało miejsce opisane wyżej wydarzenie przyjeżdża 5 znajomych, w klasycznym, slasherowym zestawie 3 chłopaków i 2 dziewczyny. Młodzież natyka się na leśnym dukcie na uciekającego myśliwego, który prosi ich o pomoc, przestrzega przed „demonami” grasującymi w okolicy i namawia do zawrócenia do domu. Jak łatwo się domyśleć piątka bohaterów ignoruje jego przestrogi. Przed kontynuowaniem wycieczki nie powstrzymują ich ponadto słowa strażnika z leśniczówki oraz obserwacja okolicznej ludności, która mogłaby doprowadzić do wniosków, do jakich wspomniany strażnik dojdzie pod koniec filmów : zbyt długie płodzenie dzieci w kręgu jednej rodziny prowadzić może do opłakanych skutków. Ekipa naszych bohaterów rusza więc w drogę, a w ślad za nią podąża złowrogi morderca z prologu…

Fabuła zatem ani przez moment nie sili się na oryginalność. Jest to swoisty mix „Texas Chainsaw Massacre”, „Friday the 13th” i „The Hills Have Eyes”, żeby tylko wymienić te najbardziej głośne klasyki. Film jednak broni się niesamowitym klimatem – góry porośnięte gęstym, nieprzebranym lasem sprawiają wrażenie, że bohaterowie znajdują się w naprawdę odosobnionym miejscu. Uczucie to potęgowane jest przez wspomniany już świetny muzyczny motyw przewodni, jak i całą resztę udanych efektów dźwiękowych. Film jest również ładnie nakręcony. W oko wpadają piękne krajobrazy: lasy, góry, wodospady. Obsada aktorska ówcześnie była praktycznie anonimowa, a pomimo to się sprawdziła. Wśród tych anonimowych osób wyjątek oczywiście stanowi George Kennedy- laureat Oscara, w Polsce znany przede wszystkim z ról w „Parszywej dwunastce” oraz we wszystkich częściach „Nagiej Broni”. Film jest praktycznie bezkrwawy, a pomimo tego kilka scen zapada w pamięć, jak np. scena wspomniana już na wstępie niniejszej recenzji, czy scena kąpieli w okolicach wodospadu, w której radośnie pluskającej się parze młodych bohaterów towarzyszy praktycznie niewidoczny morderca. Co się zaś tyczy czarnych charakterów to postać mordercy wykreowana została moim zdaniem w arcyciekawy sposób. Ogromny (zarówno wysoki jak i otyły – w szczególności w pasie), milczący (czasami słyszymy jedynie jego złowrogi rechot), o tępym, nieokrzesanym wyrazie twarzy, z poczochranymi włosami wystającymi niedbale spod grubej, wełnianej czapki i blizną na środku czoła – to zło nieodgadnione w czystej postaci. Budzi przerażenie zarówno z uwagi na to, iż nie wiemy, czego możemy się po nim spodziewać, jak i z uwagi na to, że wydaje się jakoś taki strasznie… autentyczny. Milcząca kwintesencja zła, zabijająca bez przyczyny obecna będzie zresztą również w późniejszych o dwie dekady dziełach Liebermana. Trochę mało przekonująco wygląda natomiast rodzina mordercy – starszy facet z tłustą żoną i córką wydają się postaciami nieautentycznymi i strasznie przerysowanymi. Niemniej jednak poza wtórnością fabuły są oni jedynymi minusami tego obrazu. Film dobry. Naprawdę solidny slasher prosto z najcudowniejszego dla tego podgatunku okresu.

Chris Lemmon (Jonathan); Mike Kellin (Ty); Jamie Rose (Megan); Charles Bartlett (Vachel); Katie Powell (Merry Cat Logan); Ralph Seymour (Daniel); Deborah Benson (Constance); Gregg Henry (Warren); George Kennedy (Roy McLean); Barbara Spencer (Mama Logan); Hap Oslund (Tata Logan); John Hunsaker (Bliźniaki z gór).

 

USA, 1981, 90 min

Produkcja: Doro Vlado Hreljanovic, V. Paul Hreljanovic, Jonas Middleton, David Sheldon / Oakland Productions.

 

Reżyseria: Jeff Lieberman

Scenariusz: Mark Arywitz, Jeff Lieberman (jako Gregg Irving), Joseph Middleton (jako Joseph Middleton)

Muzyka: Brad Fiedel

Zdjęcia: Dean King

bottom of page