MARTWA RZEKA
Australijska fauna stanowić może nieskończone źródło inspiracji dla twórców horroru. Taki krokodyl różańcowy (saltwater crocodile – Crocodylus porosus) na przykład... W jednym z pism popularno- naukowych, które wpadło mi niegdyś w ręce (w takim, które zdecydowanie bardziej dba o to by być pismem „popularnym” niż „naukowym”) przeczytałem, że zdecydowana większość spośród niemałej liczby osób, które nie uszły z życiem ze spotkania z tym zwierzęciem umarła w wyniku ataku serca – bezpośrednio po jego zobaczeniu. „Black Water” ( w polskim tłumaczeniu nie mogło być dosłownie, mamy więc „Martwą rzekę”) traktuje właśnie o takim bydlaku. Dwie siostry oraz partner życiowy starszej z nich (żeby dodać dramaturgi - brzemiennej) przemierzają przy okazji urlopu mniej cywilizowane zakamarki kontynentu australijskiego. Podczas jednego z przystanków decydują się na popłynięcie łódką z przewodnikiem w nadziei zaobserwowania dzikich zwierząt w naturalnym środowisku. Łódka zostaje jednak wywrócona przez krokodyla, a przewodnik przez tegoż krokodyla zostaje skonsumowany. Starsza siostra z partnerem szukają schronienia na jednym z wielu rosnących na rzece drzew, młodsza natomiast utknęła na wywróconej do góry dnem łodzi. W wodzie czai się natomiast olbrzymi krokodyl.
Andrew Traucki i David Nerlich – duet reżyserów filmu poszedł tropem „Szczęk” Spielberga i chciał zrobić film „nie o krokodylu, lecz o tym, ze krokodyla nie widać” - bo boimy się przecież najbardziej tego co niewidoczne. I wszystko pięknie, tyle tylko, że film klimatem, stylem i poziomem bardziej od „Szczęk” przypomina inny, znacznie bardziej mu bliski pod względem daty produkcji film o rekinach – mianowicie „Open Water” z 2003 r. Od momentu pierwszego ataku krokodyla do mniej więcej połowy filmu z ekranu wieje nieco nudą. Mamy do czynienia z takimi trochę „Zawieszonymi na drzewie” w wersji nieśmiesznej. Potem jednak jest zdecydowanie lepiej. Aktorzy – choć praktycznie amatorzy – wyraziści i raczej bezbłędni, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że kamera koncentruje się na nich niemalże bez przerwy. Zdjęcia ładne, lokacje (a w zasadzie jedna lokacja) malownicze. Szczególne wrażenie robią sceny, w których ludojad powolutku wynurza się z wody i tylko do pewnej wysokości. Twórcy zresztą mocno chwalili się, że nie wspomagali się komputerową techniką i że na ekranie widać tylko prawdziwego gada. Wypada chyba im zawierzyć, choć w kilku scenach chciałoby się powiedzieć „sprawdzam !”.
Kameralny, zrealizowany za mniej niż milion dolarów, ale trzymający w napięciu, dość udany film w dodatku – wedle twórców – oparty na faktach. Film udowadniający że horror rodem z Antypodów ma się naprawdę dobrze. Chociaż w mojej skromnej opinii „Black Water” jest dziełem delikatnie przereklamowanym. Nie tak bardzo jak nieco starszy „Wolf Creek” ale jednak troszeczkę. Jak dla mnie – dobry z minusem.
Diana Glenn (Grace); Maeve Dermondy (Lee); Andy Rodoreda (Adam); Ben Oxenbould (Jim); Fiona Press (Pat).
Reżyseria: David Nerlich, Andrew Traucki;
Scenariusz: David Nerlich, Andrew Traucki;
Muzyka: Rafael May;
Zdjęcia: John Biggins.
AUS, 2007, 90 min
Produkcja: Paul Cowan, Michelle Harrison, Germaine McCormack- Kos, David Nerlich, Paul Ranford, Michael Robertson, Gary Rogers, Andrew Traucki, Chris Wheeldon/ Australian Film Commission, Territorial Film Developments, Prodigy Movies