AUTOR: Christopher Ransom
I WYDANIE ORYGINALNE:
2008, Sphere, London, U.K., 328 str.
Recenzowane Wydanie: 2009, Sphere, London, Uk. 408 str.
„Birthing House” to debiut pisarski Christophera Ransoma. Jak stara się nas przekonywać brytyjski wydawca, jest to debiut oszałamiający, który stał się olbrzymim międzynarodowym bestsellerem oraz jest najstraszniejszą powieścią od czasów „Lśnienia” Stephena Kinga. Jak łatwo się domyśleć, większość z tych zachwytów jest mocno przesadzona, a już jakiekolwiek porównanie tej książki z „Lśnieniem” zakrawać może na świętokradztwo.
Conrad Harrison i jego żona Joanna (Jo) przeprowadzają się z metropolii, jaką jest Los Angeles, do ponad stuletniego wiktoriańskiego domu położonego w malutkiej mieścinie jaką jest Black Earth w stanie Wisconsin (podobno taką samą przeprowadzkę zaliczył autor i w nowym miejscu zamieszkania popełnił omawianą książkę – ale po wspomnianych przeze mnie wcześniej rewelacjach brytyjskiego wydawcy, czort wie, czy to też nie jest chwyt marketingowy). Jako, że w małżeństwie nie wiedzie im się jakoś rewelacyjnie, oboje mają nadzieję, że będzie to dla nich nowy start. Miejsce, w którym wreszcie znajdą swój dom. W Jo szybko umiera jednak entuzjazm i na kilka miesięcy wyjeżdża służbowo gdzieś do Michigan. Conrad pozostaje w domu, poznaje jego sąsiedztwo, historię i sekrety. Okazuje się, że było to kiedyś dom położniczy. W pobliżu nie było szpitala, więc okoliczne kobiety rodziły właśnie tutaj. Poprzedni właściciel domu – Leon Laski przynosi Conradowi album z bardzo starymi fotografiami, dotyczącymi dawnych mieszkańców domu. Zdjęcia przedstawiają w większości wizerunki kobiet w startych ubraniach z epoki wiktoriańskiej i wzbudzają w oglądającym spory niepokój. Prawdziwe przerażenie ogarnia Conrada jednak dopiero wtedy, kiedy na jednym ze zdjęć rozpoznaje twarz swojej żony – ze wszystkimi znakami szczególnymi. Ponadto, zamieszkujący samotnie dom mężczyzna, wkrótce przekona się, że jego nowe lokum ma niesamowite właściwości powodujące, że znajdujące się w jego czterech ścianach kobiety (lub samice zwierząt) zachodzą w ciążę. Częstokroć bez udziału mężczyzn...
Stylistycznie jest to dość ciekawie napisana powieść, bez jakichś szczególnie widocznych śladów grafomanii. Czyta się ją dość łatwo i przyjemnie. Nie da się jednak nie zauważyć, że w pewnych momentach autor uderza w zbyt górnolotne tony, chociażby wówczas, gdy mówi o „początku”. Jako, że czyni to niemal przez cały czas, za zasadne uważam, by przy dalszej ocenie książki posłużyć się dwoma cytatami z książki dotyczącymi właśnie tego zagadnienia.
„If you ask men when they are happiest, their first and rather unimaginative answer is usually something along the lines of, right after I Come”. Nie wiem skąd wziął autor te przemyślenia, ale choć stoją one raczej w opozycji do naszych swojskich porzekadeł o „najtrudniejszym pierwszym kroku” bądź „pierwszych kotach”, to niemal idealnie opisują moją przygodę z „The Birthing House” o ile na początku czułem się faktycznie zaintrygowany przedstawianą historią, to później było już coraz gorzej, a mniej więcej od połowy tekstu czekałem już tylko z wytęsknieniem na ostatnią stronę.
„It was a beginning, and he was a man who loved beginnings more than middles or endings”. Cytat ten dotyczy głównego bohatera. Jak widać bohater ten również odbiega od lansowanego u nas wzorca faceta, którego poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna. I być może właśnie w tym jest pies pogrzebany. Wydarzenia z książki koncentrują się wokół postaci Conrada. Jest zatem oczywistym, że to czy będziemy ekscytować się do końca lekturą zależy w dużej mierze od tego, czy czytelnik jest w stanie utożsamić się z bohaterem. Conrad to facet, który potrafi tylko zaczynać. Dzieciak w skórze trzydziestolatka. Żyje gdzieś w rozkroku pomiędzy sentymentem do pierwszej dziewczyny, swą żoną a namiętnością do nastoletniej córki sąsiadów. Ot taki popierdółka, nie facet. Zaprawdę ciężko drżeć o jego losy do ostatniej strony.
Widać tu przede wszystkim wpływy „Amityville”, widać wpływy „Lśnienia”. Widać też próby przemycenia nutki własnego stylu. Porównania z klasykami kończą się klęską natomiast zachowanie własnej tożsamości – jak wspomniałem - wiąże się z uderzaniem w zbyt patetyczne tony. Jakiejś zatem wielkiej tragedii z powodu tego, że książki nie przetłumaczono dotąd na język polski w mojej opinii nie ma. Niemniej jednak ja dałem Ransomowi jeszcze jedną szansę i zakupiłem na allegro jego inną książkę - „The Haunting of James Hastings”. Za „The Birthing House” przyznaję natomiast dostateczny. Plusa dodaję za to, że to debiut i za to, że pierwsza połowa powieści jest naprawdę niezła. Przy kolejnej książce autora będę mniej wyrozumiały.




